niedziela, 30 grudnia 2007

tous les matins du monde


ś.p. agnieszce

ta stara kurwa przy barze
śpiewała ciągle „hey joe”,
chociaż sto razy mówiłem,
że na imię mam paweł.
a kiedy już wyszła, włączyliśmy
„wszystkie poranki świata”.
a jaki był twój poranek
agnieszko?
czy rzeczywiście
piękniej
drozdy leśne śpiewają, niż
śpiewak płatny na chórach?

samba przed rozstaniem:
nie
nie możesz teraz odejść.

jednak mogłaś.

niedziela, 23 grudnia 2007

Instrukcja użytkowania pneumatycznego rekina

Rozwinąć bydlaka. Potem naciągnąć, ale
ostrożnie bo to już trzydziestoparoletnie
stworzenie, a więc wiekowe, całkiem bezpłodne
i jakichkolwiek szans na rozród pozbawione.
Cielsko z licznymi ranami, porysowane.
Zatem powietrze do komór wpuszczać z wyczuciem.
Pierwsza, druga, potem trzecia i czwarta. Wreszcie
"REKIN" (bo takie fabrycznie otrzymał imię) -
ów zadziorny napis ukaże się na burcie.
Napompowane już cielsko wrzucić na wodę,
a potem usadowić się w środku wygodnie.
Należy wsiadać i wysiadać umiejętnie.
Dobyć pagaje, złapać właściwy kierunek
i płynąć, płynąć, płynąć płynąć tak przed siebie.
Porosłe chwastem łachy opływać uważnie.
Na koniec wynurzyć z wody, wyrzucić na brzeg
i wystawić go na publiczne oglądanie.
Opatrzyć świeże rany, wysuszyć starannie.
Całość złożyć, zwinąć wreszcie umieścić w sakwie.
Chronić przed nadmierną wilgocią oraz światłem.

czwartek, 20 grudnia 2007

Władca

Powiedział tylko, że nigdy nie miał ręki do kwiatów. Że bez wody i picia wysycha wszystko. Co robił w mieście, w którym nawet fryzjer staje się gwiazdą (byle tylko był polecany), a zwykła nora bywa siedliskiem vip'ów z pierwszych stron gazet? Może ojciec miał rację, krzycząc w słuchawkę: „wish you were here”! Tyle, że po polsku, z ułańską fantazją. Ale tam? Tam przecież nie ma filharmonii! Jeden niemrawy teatr, dwie galerie, a wszyscy przyjaciele dawno odlecieli na wyspy. Tam nie siądzie przy nim na trawie Urszula Dudziak, nie zagra Możdżer, nie podpisze płyty Metheney. Ojciec, jak zwykle. Odwracał głowę i milczał.

Oni całowali się, jak gdyby wiedzieli, że dawniej na tym polu było lotnisko. Najlepsze miejsce na pierwszy krok w chmurach. On patrzył. Zaciągał się pierwszym od trzech dni papierosem. Być może smakował jak podarowany przez kogoś gorący posiłek na siarczystym mrozie. Kiedyś chciał zostać pilotem. Teraz przyszedł, by marzyć. Notorycznie podbiegał. Dyskretnie ocierał z czoła przezroczyste groszki. Wkraczał w objęcia ramion łączących przeciwległe brzegi. Wyciągał potem którąś z trzydziestu dłoni (po jednej na dzień), a w każdym z palców budziła się chęć posiadania złotego krążka. Coraz mniej dyskretnie ocierał z siebie groszki. Mała czarna. Potem druga, z ekspresu, gorzka i z mlekiem. To miasto nigdy nie będzie należeć do niego.

środa, 5 grudnia 2007

Czym sobie zasłużył?

Najpierw złamało się drzewko szczęścia - być może nie potrafił wystarczająco szybko zareagować. Zauważyć na czas, że jego roślina miewa się coraz gorzej. Usiadł na łóżku, oparłszy plecy o ścianę i wsłuchiwał się w dźwięki portugalskich gitar dochodzące z głośników rozstawionych naprzeciwlegle do niego. Właśnie zgasła kolejna żarówka, która była częścią starej tandety podwieszonej niedbale pod pożółkłym od dymu sufitem. Wychodząc z domu powinienem chyba zabierać ze sobą ręcznik i mydło - pomyślał zamykając za sobą drzwi.

- Pan chyba nie mieszka w okolicy - zapytała barmanka.
- Nie, jestem raczej z daleka - powiedział usiłując przypomnieć sobie, ile musi pokonać przystanków, aby dojechać do skromnie urządzonego mieszkania, które wynajmował w jednej z najgorszych dzielnic miasta. Stamtąd na dworzec, kilka godzin w pociągu - nieznajomi - przesiadka, potem następny pociąg i kolejne rozmowy z nieznajomymi. Jeszcze jakiś tramwaj albo taksówka - i, dopiero w domu.
- Nawet z bardzo daleka - dodał po chwili.

- Odnoszę wrażenie, powiedziała, że prawdziwy dom jest jeszcze dalej. Pan ma oczy, które zdają się mówić, że dawno już Pan zapomniał o swoich bliskich - to przecież oni są naszym domem.

Czym sobie zasłużył na te lukrowane spojrzenia uśmiechniętych dziewcząt przy barze? Podszedł do lustra, jakby szukając tam odpowiedzi. Nie dostrzegał szronu na głowie, kurzych łapek przy oczach, ani nawet śladów pomarszczonego czoła. Spostrzegł dobrze skrojony jasny garnitur, pod nim czarną koszulę i do tego ręcznie wykonane biało-czarne buty na nogach.

Tak - pomyślał - a więc jestem bezdomny.

wtorek, 4 grudnia 2007

Koko

Uwaga ! Uwaga ! Zginęła Koko!


Zwiała wczoraj z kurnika. Była wieśniarą ciekawą życia prawdziwych miejskich kur. Nudziły ją drętwe kapłony i stada głupich gęsi. Całą noc włóczyła się po jakimś lesie. Bez kompasu, bez mapy, bez czołówki. Tylko dwie kurze łapki dźwigające upierzony korpus, parę oczu na głowie i dziób. W chwilach zmęczenia myślała o matce - ileż trzeba mieć sprytu, żeby wysiadywać jajo złożone samotnie pośród pokrzyw między dwoma krzakami agrestu. Koko zazdrościła starej kurze tej przebiegłości. Nie chciała być gorsza. Kiedy było jej zimno, przypomniała sobie stare kurze porzekadło - marzną tylko biedni i głupi. Nie chciała być uważana ani za jedną, ani za drugą. Marzyło jej się, by mówiono o niej: ta sprytna Koko. Zwiała przecież do miasta szukać sławy, dostatku i szczęścia, którego dotychczas nie zaznała.
Kurza melodia co jakiś czas powracała w jej ptasim móżdżku. Ale była ambitna. Uczyła się nowych zwrotów, poznawała nowe zwyczaje i miejsca. Kurza twarz nabierała ogłady z każdym pianiem koguta na dzień dobry. Nauczyła się omijać chińskie budy, restauracje KFC i śmietniki pełne resztek po McCheeken'ach. Cienko piała ze strachu tylko na widok pieczonych na rożnie kurczaków. A, że nie była doświadczonym mieszczuchem, zaprzyjaźniła się łatwo z pierwszym lepszym napotkanym gołębiem, chociaż wiedziała, że nie był zaobrączkowany i długo się nie nacieszy jego towarzystwem. Kto wie, może chciała po prostu nauczyć się latać, być pierwszą kurą w kosmosie znaną jak pies Łajka? Wyjść z ograniczeń swojej kurzej egzystencji? A może chciała odkryć jakąś Kurlandię? Nie wiadomo. Ale czasem dobrze jest wiedzieć mniej. Lepiej się wtedy śpi - Koko o tym wiedziała. Naoglądała się przecież bilboardów z napisem: "free your mind" i brała to bardzo do siebie.
Gdyby była człowiekiem, mogłaby stanowić wzór lojalnego konsumenta niejednej marki. Jednak była kurzym farbowanym lisem, wiejską dziewką, Madeinusą, która rzuciła się w wir wielkomiejskiego życia. Miała wrażenie, jakby z każdą chwilą smakowała ziarna najwyższej klasy, dziobała najbardziej soczystą trawę i zakąszała tłustymi porcjami wykwintnych w smaku dżdżownic. Doszło do tego, że zaczęła mówić o sobie - hedonistka. Kurza próżność kazała jej coraz częściej chodzić na koncerty zespołu Hedone. A wolny gołąb coraz bardziej się od niej oddalał. Coraz rzadziej i rzadziej się widywali. Któregoś dnia po prostu zniknął. Koko zupełnie się tym nie przejmowała. Jedyne, co ją trapiło, to robić wszystko, by nie paść ofiarą ptasiej grypy, kurzej dżumy dwudziestego pierwszego wieku naszej ery. Tymczasem, idąc z Sheratona do Sejmu wpadła pod koła kombajnu do zbierania kur po wioskach. Taka to była Koko.

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Przywitanie

Godzina 04:13 poniedziałek - dobry dzień, a raczej noc na założenie bloga.

150 lat temu - 3 grudnia urodził się Joseph Conrad - może więc dla tego bloga będzie to także dobry dzień na przyjście na świat.