I
Gotuję ojcu zupę szczawiową. W tych dniach jestem dla niego jak matka. Szczawiową lubił zawsze najbardziej. Pyta się czy usmażyłem słoninki z cebulką. Mówię, że nie powinien słoninki, bo lekarz, ale ziemniaczki są. I dwa jajeczka. I resztka śmietany. To i tak dobrze, bo czas jakiś tylko na suchym jedzeniu przecież. A szczawiowa, taka kwaśna i taka dobra.
II
Patrzę za okno. Jak tu się pozmieniało. Tuje, klony i lipy sadzone kiedyś w czynie społecznym powyrastały, przynajmniej dają więcej cienia. Przynajmniej coś dają. Za to plac zabaw zupełnie nie do poznania. Grodzony. A przecież tyle razy tam graliśmy w kapsle udające wyścig pokoju. Tyle razy walczyliśmy w piaskownicy na ilość piachu we włosach, takie nasze zapasy. I skoki w dal z huśtawek. Taka nasza lekkoatletyka.
III
Nikt mnie tu nie zna, jakbym był z Gniezna – zawsze to jakaś stolica. Połączyli się w pary. Wyparowali. Dwanaście lat robi swoje.
IV
Przechodzę obok boiska do piłki nożnej. Dobre boisko lekko piaszczyste. Tam był dopiero żużel. Totalnie czarny sport na beemixach, jubilatach, wigrach, pelikanach i co tam kto miał. Czasem grywaliśmy w nogę, zazwyczaj w chińca. Teraz zarasta smutną trawą zbrązowiałą od słońca.
V
Odwiedzam matkę w szpitalu. Rehabilituje się po operacji na stawie biodrowym w byłym szpitalu dla wariatów i narkomanów. Może dlatego tak tutaj swojsko. Za to personel jak dla idiotów. Nikt nie szanuje starych, przygłuchych. Siebie też nie szanuje.
VI
Przystanek przy prosektorium. Miałem tam kiedyś dziewczynę i prawie to zrobiliśmy. Za to jej pies robił to kilka razy dziennie z poduszką. Trochę nas peszył.
VII
Rynek. Sieć bez zabezpieczeń. Tylko korzystać. Jednak bez przesady z tym netbookiem. Tyle ławek, a oni upierają się przy tej jednej. Przecież torba ma swoje miejsce. No tak, oczywiście, że ma. Proszę siadać.
VIII
Procesja wokół katedry. Pewnie jakaś oktawa Bożego Ciała, czy coś. Za chwilę procesja pijanych przeciwników Falubazu Zielona Góra. Tutaj wszystko jest przeciwko czemuś, a szczególnie przeciwko Falubazowi. Nawet mury katedry i mur obronny. I fontanna z kiblami w podziemiach i brakiem zakazu kąpieli. Mały Alan jest kurwa cały mokry.
IX
Lokalny przysmak to bułka faszerowana pieczarkami z cebulką i sporą ilością pieprzu. Najlepsze kebaby dają naprzeciw pezetu. Po prostu najlepsze. Nie ma takich w Warszawie, Krakowie, trójmieście. Tutaj przynajmniej dają się jeść.
X
Tramwaje stare i hałaśliwe. Nieprzychylne wózkom dziecięcym, o inwalidach nie wspomnę. Nawet chodząc o kulach strach wsiadać. Po co ma gapić się w boczne lusterka. Lepiej szarpać. Spieszmy się, Spieszmy.
XI
Dużo tu poduszkowców. Sporo ławników z jamniczkami, yorkami i ratlerkami bez smyczy. Weselny klimat i tłusty bit pytań o mój ożenek.
XII
Osiedle Piaski. Pamiętam surowość i pustkę pierwszych dni po przyjeździe w osiemdziesiątym szóstym. Kałuże i błoto pomiędzy płytami z betonu. Teraz także odczuwam pustkę. Szczególnie w przeddzień imienin i wizyty siostry z rodziną.
XIII
Elka mówi, że jutro święto, nie wiesz jakie?- Jutro? Żadne święto. Piotra i Pawła po prostu. Siostra jednak ma rację. Mniejsza o imieniny. W Radęcinie jest kościół pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Tam przecież się wychowała. Zatem był odpust w ten dzień. Zatem były kolorowe jarmarki. Zatem święto.
XIV
Krwotok z nosa. Na szczęście nie tak obfity jak przed ślubem brata. Wtedy ze strachu i z bezsilności jechaliśmy na ostry dyżur po tamponadę. Kompot z czereśni przez całą noc. I jeden taniec tylko w czerwonej marynarce.
XV
W pokoju nieprzydatne kolekcje: kaset, znaczków, nieaktualnych map, przewodników, niepotrzebnych książek geograficznych i czarnych płyt. Dawna kolekcja globusów ogranicza się do największego. Kilka niepotrzebnych pamiątek z wyjazdów w góry, nad morze i na południe Europy. Stare zeszyty, notatki i skrypty. Poza tym lekarstwa rodziców i zakurzone meble. Ani mój pokój, ani mój kurz.
XVI
Barkostatek. Taka knajpa na Warcie obok pasażerskiej barki Joanna. Drugi brzeg zajęli panowie moczykije. Oni też piją piwo i palą papierosy. Ja nigdy nie łowiłem, czasem udawałem, ale nie tutaj, nie w rzece. Życzliwi zawsze kazali zabierać ze sobą ręcznik i mydło.
XVII
Historia nauczyciela historii. Żywej encyklopedii muzyki rockowej, która z jakiegoś powodu nie jest aktualizowana, nie ma nowych wydań. A kiedyś, co tydzień w niedzielny wieczór z uchem przy radioodbiorniku. Telefony sąsiadów. Koszulki, płyty, koncerty.
XVIII
Sztuka zakazów: nie wyrzucać starych gąbek, nie zużywać ciepłej wody do zmywania naczyń, podgrzewać zimną, nie zużywać proszku i płynu do naczyń nadaremno, nie obierać młodych kartofli, nie otwierać drzwi balkonowych, nie gasić płomienia na małym palniku, nie spać do ósmej, nie wracać zbyt późno, nie przestawiać lekarstw, nie pomieszać gazet, nie robić niczego po swojemu – ojciec wie wszystko najlepiej.
XIX
Co to jest? Czarna porzeczka. To czemu czerwona? Bo jeszcze zielona. No właśnie. Po chorobie ojca wszyscy zrywaliśmy porzeczki zarobkowo. Nie narzekaliśmy, choć było nam ciężko. Jedliśmy zimne pulpety wprost ze słoików i piliśmy kawę zbożową. Wtedy jeszcze byliśmy rodziną.
XX
Tyle łysych głów. Czy oni wszyscy kochają żużel? Kochają Stal? Pamiętam jak wyzywali od jebanych pedałów Tomasza Golloba. Ale wtedy nie był mistrzem świata i jeździł dla Bydgoszczy.
XXI
Trochę wiary w to miasto – napisała mi Ewa. W domyśle – przecież dało ci wykształcenie i pierwszą pracę w szkole. Ale czy chodzi tylko o miasto? O śpiących na ławkach pijaczków? O pytających o fajki w szpitalu? O fałszujących For whoom the bell talls podczas imprezy z okazji prezydencji na skwerku przy Hawelańskiej? O zamykających ptaki w klatce na bulwarze w ramach atrakcji? Siadających na pomniku Jancarza by zrobić sobie zdjęcie? Czy może o tych na Żwirowej, gdzie spokój jest pański i niebo do wynajęcia? Jeśli uznać, że wiara to ludzie, trochę wiary w to miasto oznaczać będzie więcej ludzi w tym mieście. No tak, rozmnażanie to główna z tutejszych rozrywek.
XXII
Kawiarnia Letnia. Kiedyś chodziliśmy tam na hotdogi, ale tylko czasami. Były tanie i smaczne. Od kiedy pamiętam była muza weselna, biały miś, włoskie canto i tańce. Do tej pory żadna knajpa nie ma takiej frekwencji. Uczcie się uczcie – panowie managerowie.
XXIII
Gwiaździsta, w pobliżu nieistniejącego kina Muza, z którym kojarzą się niewygodne krzesła i Dni Filmu Radzieckiego. Teraz rządzi tam ośmioletni mistrz ciętej riposty. Pan, władca i excel we własnej osobie. Życzę mu powodzenia.
XXIV
Trochę wyżej, na tym samym wzgórzu jest stadion piłkarski. Kiedyś skakaliśmy przez płot by zobaczyć Krzysztofa Warzychę. Zenek Burzawa był dla nas jak Maradonna. Któregoś razu w przerwie meczu obwieścili, że Joachim Halupczok odstawił peleton i został kolarskim mistrzem świata. Rowery poszły w ruch. I kapsle. Flagi państw wycinane z okładek na zeszyty i książki.
XXV
Miałem tu dużo czytać. Głównie piszę i sporo piję. Może zabrałem ze sobą niewłaściwe książki. Może to miasto i tyle wspomnień. Wolny czas, który trzeba wypełnić.
XXVI
Wreszcie trochę chłodniej. Upał nas spalał. Deszczyk i chłód przynoszą ulgę. Może jednak jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie?
XXVII
Starzy ludzie wracający z kościoła. Ze sztandarami, kwiatami i warkoczami jak u dziewczynek. Uhahani od ucha do ucha. Tramwaj należy do ich sztucznych szczęk. Ktoś decyduje – wysiądźmy tutaj, pójdziemy na szagę! Żegnajcie kochani, z Panem Bogiem.
XXVIII
Dżizas! Ile tu mrówek i szkieł. Bądź mądry jak Zakopower – idź boso przez las. Nie las, lecz glass.
XXIX
Autobus linii 104. Jadę do Marka napić się wódki i zapytać o tegoroczną edycję festiwalu poetyckiego. W autobusie śmieją się usta, uszy i oczy. Skądś znam tę twarz. Wreszcie poznałem po głosie. I przypomniało mi się jak w szkole nieświadomie wyznawali sobie miłość z kolegą, myśląc, że ja tiebia ljublju oznacza lajk.
XXX
Tutururu Manamana. Tu jest dopiero w pyte zakamar (jak zwykł mawiać Marcin o jednym miejscu w Warszawie). Dżamiro i grupensex na kanapach, albo raczej lekki petting (jak mawia Rudnicki). I wszyscy na siebie patrzą. Ciekawe, co myślą o naszej trójce. Dzieje się, dzieje.
XXXI
Marek przestał palić. Zaczął opalać, ale tylko przy wódce. Elektryzuje się na kanapie.
XXXII
Myślałem, że ojciec nie lubi kaszy gryczanej. A jednak dobra kasza nie jest zła. I gulasz z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Wszystko popija zsiadłym mlekiem.
XXXIII
Odwiedzam grób Kazimierza Furmana. Zapalam biały znicz, jak prosił Zbychu. Idę szukać Jancarza. Nie widzę. Za to widzę, że się zanosi na wyniesienie trumny z kaplicy. Drugą lampkę zapalam gdziekolwiek. Wychodzę. Chyba nigdy nie oswoję się z pogrzebami.
XXXIV
Ktoś ma silną potrzebę stawiania pomników. Z Papuszy zrobili lokalną Osiecką – płyty, pomniki, aleja gwiazd. Zastanawiam się czy Herbert będąc kierownikiem literackim tutejszego teatru spędził w nim chociaż jeden dzień.
XXXV
Udało się zebrać prawie wszystkie porzeczki, wiśnie i bób. Niebawem przyjdzie czas na ogórki, seler, cebulę, marchew i czosnek. Działka to jednak łączniczka.
XXXVI
Miała plan by już nie wracać tam po przepustce. Bo nic nie boli i dobrze się chodzi. Teraz ma przynajmniej co czytać. Już niewiele zostało. Cieszy się każdą chwilą, mimo, iż wszystko się miesza.
XXXVII
Bratanek i zarazem chrześniak za kilka dni kończy sześć lat. Całkiem serio mówi, że chciałby otrzymać drukarkę do banknotów. Ba! Kto by nie chciał! Ostatecznie mogą być puzzle lub klocki lego.
XXXVIII
Powinienem pracować jako czasowstrzymywacz. Po północy siedzimy przed piekarnią zajadając się pełnoziarnistymi bułkami prosto z pieca. Murek i ciepłe pieczywo. Ostatni raz osiemnaście lat temu.
XXXIX
Jeszcze coś o Kłodawce – małej rzeczce opływającej miasto z prawej strony Warty. Była zima, gdy chodziliśmy po jej lodach aż do Chwalęcic. Był też wodospad. Wspinaliśmy się na mostek. Później papieroski, winko, kompocik.
XXXX
Matka wkrótce opuszcza szpital. Ja niebawem opuszczam Gorzów – Landsberg – Kobylą Górę. Czytam Dziki kąt Śliwińskiego. Dobra puenta. Dobra lektura – odbiera słowa.