Powiedział tylko, że nigdy nie miał ręki do kwiatów. Że bez wody i picia wysycha wszystko. Co robił w mieście, w którym nawet fryzjer staje się gwiazdą (byle tylko był polecany), a zwykła nora bywa siedliskiem vip'ów z pierwszych stron gazet? Może ojciec miał rację, krzycząc w słuchawkę: „wish you were here”! Tyle, że po polsku, z ułańską fantazją. Ale tam? Tam przecież nie ma filharmonii! Jeden niemrawy teatr, dwie galerie, a wszyscy przyjaciele dawno odlecieli na wyspy. Tam nie siądzie przy nim na trawie Urszula Dudziak, nie zagra Możdżer, nie podpisze płyty Metheney. Ojciec, jak zwykle. Odwracał głowę i milczał.
Oni całowali się, jak gdyby wiedzieli, że dawniej na tym polu było lotnisko. Najlepsze miejsce na pierwszy krok w chmurach. On patrzył. Zaciągał się pierwszym od trzech dni papierosem. Być może smakował jak podarowany przez kogoś gorący posiłek na siarczystym mrozie. Kiedyś chciał zostać pilotem. Teraz przyszedł, by marzyć. Notorycznie podbiegał. Dyskretnie ocierał z czoła przezroczyste groszki. Wkraczał w objęcia ramion łączących przeciwległe brzegi. Wyciągał potem którąś z trzydziestu dłoni (po jednej na dzień), a w każdym z palców budziła się chęć posiadania złotego krążka. Coraz mniej dyskretnie ocierał z siebie groszki. Mała czarna. Potem druga, z ekspresu, gorzka i z mlekiem. To miasto nigdy nie będzie należeć do niego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz