
poprowadź mnie przez ciemność grudniowych dni
żebym niczego nie stracił żeby już nikt niczego nie tracił
nie zatracał się nie wywyższał niczyjej głowy
liczą się tylko dłonie i druty które mogą powiedzieć
co chcą pod warunkiem że ktoś zechce słuchać
Witam na moim blogu

Czasami odnoszę wrażenie, że z życiem naszym jest tak, że jak już raz się w coś wdepnie, wlezie czy wejdzie, trudno się z tego uwolnić. Przyczyn bywa oczywiście wiele. Rozmaite zbiegi okoliczności, mniej lub bardzie przewidziane sytuacje losowe, albo zwykła ludzka ciekawość. No, chyba, że się upieramy przy „szukaniu znaków” z kosmosu, który nam w jakiś tajemniczy sposób sprzyja – można i tak.
W moim przypadku sprawa ma się z warszawską Pragą, w którą jakiś czas temu wlazłem, a właściwie – wylazłem wprost z pociągu (ze Szczecina Głównego) na dworcu Warszawa Wschodnia. Jadąc do mieszkania na Marywilskiej, a więc na Białołękę, zwróciłem uwagę na kolorowy napis na jednej ze ścian – Dom Kultury Praga. Nie wiedziałem jeszcze, że mieści się przy Dąbrowszczaków, ani co tam się właściwie dzieje. Nie było mi to potrzebne, przyjechałem robić karierę w ubezpieczeniach. Nic bardziej mylnego. Kosmos robi swoje, tak jak zbiegi i zabiegi okoliczności. A przede wszystkim ludzie, których się po drodze spotyka. To właśnie odpowiedni ludzie spowodowali, że stworzył się klimat do stworzenia czegoś interesującego, nowego. Poddasze Literackie, Notatnik Satyryczny, Prawy brzeg, ULart, Slamery Christmas – zdawałoby się, że to już przeszłość. Właściwie dobrze się zdaje, z małym przyklejonym jak do buta „ale”.
W październiku wróciłem na Pragę wiążąc pewne nadzieje z Cafe Melonik. Zaczęło się bardzo obiecująco, jednak musiało się skończyć. Za to echa poprzednich lat gdzieś tam jeszcze rezonują, kuszą liftingiem i reaktywacją niektórych zdarzeń, tym bardziej, że znów trafiam na odpowiednich ludzi.
Szperając w różnych archiwach twardego dysku i Internetu, przypomniałem sobie o „Praskich Spotkaniach z Gwiazdą” (prowadzonych w DK Praga przez Jerzego Woźniaka) – cóż za górnolotna nazwa, pomyślałem, ale spróbuję się temu przyjrzeć. Spróbuję się z tym zmierzyć, skoro i tak chcę spróbować zmierzyć się z Pragą.
Wszędobylskie zbiegi okoliczności także i tym razem zamąciły w moich gdybaniach za sprawą okoliczności, w których spotkałem Pana Jurka (ale to już odrębna historia). Niemniej doprowadziły mnie (te zbiegi) do spotkania z Mają Komorowską, które zorganizował i poprowadził Jerzy Woźniak, a które miało miejsce w tej samej sali i na tej samej scenie, na której prowadziłem spotkania m.in. z Jackiem Dehnelem, Joanną Lech i Elżbietą Lipińską.
Pełna sala, mocny uścisk dłoni gospodarza i zaczyna się spotkanie. No właśnie, czy na pewno tylko spotkanie? Trochę spotkanie, trochę improwizowany spektakl, trochę wykład, a trochę wieczór poetycki. Wciąga. Wciąga też sposób prowadzenia, sposób prezentowania, zadawania pytań i samych relacji gospodarz-gość. I teraz rozumiem te pełne sale na archiwalnych zdjęciach. Do tego wszystkiego 13 grudnia 2011 roku. Właściwy czas, właściwi ludzie. Mam temat na wiersz i mam ten artykuł po długim czasie posuchy na moim blogu.
(plakat ze strony internetowej DK Praga)


c’est la vie
dorocie, zamiast recenzji
piaseczno potrafi mieć długie noże, doroto. musisz uważać
z tą ziemią. lekką. i lepką od czasu do czasu od krwi.
z drugiej strony wisły patrząc taka sytuacja może zdarzyć się
wszędzie. każdemu. niezbyt honorowe oddanie krwi
na którą nie czekają ofiary kolejowych katastrof. takie it sucks
jak nowy sax albo klon rue de paris na powiślu. zresztą podobno
nie ma juz francji więc może francuska niebawem zniknie albo zmieni się
w róg saskiej i wandy. c’est la vie. jak podroż do ulubionej knajpy by nie pić.
chociaż ciągle się waham - jechać nie jechać. ostatecznie wszyscy dążymy
do doskonałości. palimy. zapalamy świeczki i stawiamy na meblach
tak starych jak my wszyscy razem wzięci. przynajmniej mamy do czego wracać.
przynajmniej coś mamy.
Kolejna publikacja serii wydawniczej Salonu Literackiego. Kolejny debiut. Kolejna kobieta. I kolejna niespodzianka. Otóż zazwyczaj mam problem z książkami zawierającymi słowniczki i dużą ilość przypisów – nie lubię po prostu zaglądać, przeglądać, cofać się, kombinować by zrozumieć o co chodzi w treści (pamiętam, że „Imię róży” to była straszna męka z przypisami). W tym jednak wypadku słowniczek się przyjął. Tyle tu obco brzmiących nazw. Sama książka nie jest też zbyt obszerna, co zdecydowanie ułatwia korzystanie ze wspomnianego słowniczka.
O czym jest ta książka i po co została napisana? Zapewne jak większość książek, tym bardziej debiutanckich. Bohaterka poszukuje własnych korzeni, tożsamości. Odkrywa siebie za pomocą historii i przodków.
Wageman kreuje świat, który po części zna, a po części sobie wyobraża. Przedstawia świat wierzeń i zabobonów – jak to na Litwie. Ale jest też odbicie od tych tajemniczych klimatów, choćby w wierszu cerkiew:
więc w każdej ikonie jest Bóg
w świecy i braku fałdy w płaszczanicy
spojrzeniach dwunastu apostołów
mentorskim geście Chrystusa
mój jesteś w świetle okiennym
drażniącym źrenice
gdy śpię
Dużo czasu przeszłego, przyrody i wspomnień. Chyba jednak trzeba mieć sporą odwagę wydając dziś tak nietypową książkę, która może być wypełnieniem pewnej niszy we współczesnej poezji naszpikowanej angielszczyzną, wulgaryzmami i tak zwanym mainstreamem. Tego autorce życzę.
Dobrze jest kiedy spotykają się odpowiednie osoby w odpowiednich okolicznościach. Mam tutaj na myśli kreatywne podejście do tematu, zrozumienie, uzupełnianie się i tworzenie wspólnego dobra (projektu, dzieła, czegokolwiek) tak, żeby miało to sens. I miało, odnoszę wrażenie. Jednak bywa i tak, że chce się iść dalej, w nowe być może mniej znane rejony. Być może z kimś innym albo samemu, zdając się na doświadczenie, wyczucie i intuicję. I to jest właśnie ten moment. Lepszego nie będzie. Dziękuję wszystkim, z którymi dane mi było współpracować i współtworzyć coś wyjątkowego. Bez odbioru i wszystkiego dobrego – były zastępca naczelnego.
kawałek po kawałku odrywam warstwy starej mapy
gęsto pokrytej warstwicami. odkrywam groby. kości
pokoleń. czaszki układane jedne na drugich.
zmienia się krajobraz. wkraczają bogowie i właściciele
ziemi. dzieci dorastają jak drzewa i schną jak one.
rzeki tracą nurt a ludzie uczą się nowych zwrotów
i technik porozumiewania się między sobą
choć depczą te same łany. stawiają nowe krzyże.
żadne rany nie zmyją z nich grzechu.

I
Gotuję ojcu zupę szczawiową. W tych dniach jestem dla niego jak matka. Szczawiową lubił zawsze najbardziej. Pyta się czy usmażyłem słoninki z cebulką. Mówię, że nie powinien słoninki, bo lekarz, ale ziemniaczki są. I dwa jajeczka. I resztka śmietany. To i tak dobrze, bo czas jakiś tylko na suchym jedzeniu przecież. A szczawiowa, taka kwaśna i taka dobra.
II
Patrzę za okno. Jak tu się pozmieniało. Tuje, klony i lipy sadzone kiedyś w czynie społecznym powyrastały, przynajmniej dają więcej cienia. Przynajmniej coś dają. Za to plac zabaw zupełnie nie do poznania. Grodzony. A przecież tyle razy tam graliśmy w kapsle udające wyścig pokoju. Tyle razy walczyliśmy w piaskownicy na ilość piachu we włosach, takie nasze zapasy. I skoki w dal z huśtawek. Taka nasza lekkoatletyka.
III
Nikt mnie tu nie zna, jakbym był z Gniezna – zawsze to jakaś stolica. Połączyli się w pary. Wyparowali. Dwanaście lat robi swoje.
IV
Przechodzę obok boiska do piłki nożnej. Dobre boisko lekko piaszczyste. Tam był dopiero żużel. Totalnie czarny sport na beemixach, jubilatach, wigrach, pelikanach i co tam kto miał. Czasem grywaliśmy w nogę, zazwyczaj w chińca. Teraz zarasta smutną trawą zbrązowiałą od słońca.
V
Odwiedzam matkę w szpitalu. Rehabilituje się po operacji na stawie biodrowym w byłym szpitalu dla wariatów i narkomanów. Może dlatego tak tutaj swojsko. Za to personel jak dla idiotów. Nikt nie szanuje starych, przygłuchych. Siebie też nie szanuje.
VI
Przystanek przy prosektorium. Miałem tam kiedyś dziewczynę i prawie to zrobiliśmy. Za to jej pies robił to kilka razy dziennie z poduszką. Trochę nas peszył.
VII
Rynek. Sieć bez zabezpieczeń. Tylko korzystać. Jednak bez przesady z tym netbookiem. Tyle ławek, a oni upierają się przy tej jednej. Przecież torba ma swoje miejsce. No tak, oczywiście, że ma. Proszę siadać.
VIII
Procesja wokół katedry. Pewnie jakaś oktawa Bożego Ciała, czy coś. Za chwilę procesja pijanych przeciwników Falubazu Zielona Góra. Tutaj wszystko jest przeciwko czemuś, a szczególnie przeciwko Falubazowi. Nawet mury katedry i mur obronny. I fontanna z kiblami w podziemiach i brakiem zakazu kąpieli. Mały Alan jest kurwa cały mokry.
IX
Lokalny przysmak to bułka faszerowana pieczarkami z cebulką i sporą ilością pieprzu. Najlepsze kebaby dają naprzeciw pezetu. Po prostu najlepsze. Nie ma takich w Warszawie, Krakowie, trójmieście. Tutaj przynajmniej dają się jeść.
X
Tramwaje stare i hałaśliwe. Nieprzychylne wózkom dziecięcym, o inwalidach nie wspomnę. Nawet chodząc o kulach strach wsiadać. Po co ma gapić się w boczne lusterka. Lepiej szarpać. Spieszmy się, Spieszmy.
XI
Dużo tu poduszkowców. Sporo ławników z jamniczkami, yorkami i ratlerkami bez smyczy. Weselny klimat i tłusty bit pytań o mój ożenek.
XII
Osiedle Piaski. Pamiętam surowość i pustkę pierwszych dni po przyjeździe w osiemdziesiątym szóstym. Kałuże i błoto pomiędzy płytami z betonu. Teraz także odczuwam pustkę. Szczególnie w przeddzień imienin i wizyty siostry z rodziną.
XIII
Elka mówi, że jutro święto, nie wiesz jakie?- Jutro? Żadne święto. Piotra i Pawła po prostu. Siostra jednak ma rację. Mniejsza o imieniny. W Radęcinie jest kościół pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Tam przecież się wychowała. Zatem był odpust w ten dzień. Zatem były kolorowe jarmarki. Zatem święto.
XIV
Krwotok z nosa. Na szczęście nie tak obfity jak przed ślubem brata. Wtedy ze strachu i z bezsilności jechaliśmy na ostry dyżur po tamponadę. Kompot z czereśni przez całą noc. I jeden taniec tylko w czerwonej marynarce.
XV
W pokoju nieprzydatne kolekcje: kaset, znaczków, nieaktualnych map, przewodników, niepotrzebnych książek geograficznych i czarnych płyt. Dawna kolekcja globusów ogranicza się do największego. Kilka niepotrzebnych pamiątek z wyjazdów w góry, nad morze i na południe Europy. Stare zeszyty, notatki i skrypty. Poza tym lekarstwa rodziców i zakurzone meble. Ani mój pokój, ani mój kurz.
XVI
Barkostatek. Taka knajpa na Warcie obok pasażerskiej barki Joanna. Drugi brzeg zajęli panowie moczykije. Oni też piją piwo i palą papierosy. Ja nigdy nie łowiłem, czasem udawałem, ale nie tutaj, nie w rzece. Życzliwi zawsze kazali zabierać ze sobą ręcznik i mydło.
XVII
Historia nauczyciela historii. Żywej encyklopedii muzyki rockowej, która z jakiegoś powodu nie jest aktualizowana, nie ma nowych wydań. A kiedyś, co tydzień w niedzielny wieczór z uchem przy radioodbiorniku. Telefony sąsiadów. Koszulki, płyty, koncerty.
XVIII
Sztuka zakazów: nie wyrzucać starych gąbek, nie zużywać ciepłej wody do zmywania naczyń, podgrzewać zimną, nie zużywać proszku i płynu do naczyń nadaremno, nie obierać młodych kartofli, nie otwierać drzwi balkonowych, nie gasić płomienia na małym palniku, nie spać do ósmej, nie wracać zbyt późno, nie przestawiać lekarstw, nie pomieszać gazet, nie robić niczego po swojemu – ojciec wie wszystko najlepiej.
XIX
Co to jest? Czarna porzeczka. To czemu czerwona? Bo jeszcze zielona. No właśnie. Po chorobie ojca wszyscy zrywaliśmy porzeczki zarobkowo. Nie narzekaliśmy, choć było nam ciężko. Jedliśmy zimne pulpety wprost ze słoików i piliśmy kawę zbożową. Wtedy jeszcze byliśmy rodziną.
XX
Tyle łysych głów. Czy oni wszyscy kochają żużel? Kochają Stal? Pamiętam jak wyzywali od jebanych pedałów Tomasza Golloba. Ale wtedy nie był mistrzem świata i jeździł dla Bydgoszczy.
XXI
Trochę wiary w to miasto – napisała mi Ewa. W domyśle – przecież dało ci wykształcenie i pierwszą pracę w szkole. Ale czy chodzi tylko o miasto? O śpiących na ławkach pijaczków? O pytających o fajki w szpitalu? O fałszujących For whoom the bell talls podczas imprezy z okazji prezydencji na skwerku przy Hawelańskiej? O zamykających ptaki w klatce na bulwarze w ramach atrakcji? Siadających na pomniku Jancarza by zrobić sobie zdjęcie? Czy może o tych na Żwirowej, gdzie spokój jest pański i niebo do wynajęcia? Jeśli uznać, że wiara to ludzie, trochę wiary w to miasto oznaczać będzie więcej ludzi w tym mieście. No tak, rozmnażanie to główna z tutejszych rozrywek.
XXII
Kawiarnia Letnia. Kiedyś chodziliśmy tam na hotdogi, ale tylko czasami. Były tanie i smaczne. Od kiedy pamiętam była muza weselna, biały miś, włoskie canto i tańce. Do tej pory żadna knajpa nie ma takiej frekwencji. Uczcie się uczcie – panowie managerowie.
XXIII
Gwiaździsta, w pobliżu nieistniejącego kina Muza, z którym kojarzą się niewygodne krzesła i Dni Filmu Radzieckiego. Teraz rządzi tam ośmioletni mistrz ciętej riposty. Pan, władca i excel we własnej osobie. Życzę mu powodzenia.
XXIV
Trochę wyżej, na tym samym wzgórzu jest stadion piłkarski. Kiedyś skakaliśmy przez płot by zobaczyć Krzysztofa Warzychę. Zenek Burzawa był dla nas jak Maradonna. Któregoś razu w przerwie meczu obwieścili, że Joachim Halupczok odstawił peleton i został kolarskim mistrzem świata. Rowery poszły w ruch. I kapsle. Flagi państw wycinane z okładek na zeszyty i książki.
XXV
Miałem tu dużo czytać. Głównie piszę i sporo piję. Może zabrałem ze sobą niewłaściwe książki. Może to miasto i tyle wspomnień. Wolny czas, który trzeba wypełnić.
XXVI
Wreszcie trochę chłodniej. Upał nas spalał. Deszczyk i chłód przynoszą ulgę. Może jednak jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie?
XXVII
Starzy ludzie wracający z kościoła. Ze sztandarami, kwiatami i warkoczami jak u dziewczynek. Uhahani od ucha do ucha. Tramwaj należy do ich sztucznych szczęk. Ktoś decyduje – wysiądźmy tutaj, pójdziemy na szagę! Żegnajcie kochani, z Panem Bogiem.
XXVIII
Dżizas! Ile tu mrówek i szkieł. Bądź mądry jak Zakopower – idź boso przez las. Nie las, lecz glass.
XXIX
Autobus linii 104. Jadę do Marka napić się wódki i zapytać o tegoroczną edycję festiwalu poetyckiego. W autobusie śmieją się usta, uszy i oczy. Skądś znam tę twarz. Wreszcie poznałem po głosie. I przypomniało mi się jak w szkole nieświadomie wyznawali sobie miłość z kolegą, myśląc, że ja tiebia ljublju oznacza lajk.
XXX
Tutururu Manamana. Tu jest dopiero w pyte zakamar (jak zwykł mawiać Marcin o jednym miejscu w Warszawie). Dżamiro i grupensex na kanapach, albo raczej lekki petting (jak mawia Rudnicki). I wszyscy na siebie patrzą. Ciekawe, co myślą o naszej trójce. Dzieje się, dzieje.
XXXI
Marek przestał palić. Zaczął opalać, ale tylko przy wódce. Elektryzuje się na kanapie.
XXXII
Myślałem, że ojciec nie lubi kaszy gryczanej. A jednak dobra kasza nie jest zła. I gulasz z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Wszystko popija zsiadłym mlekiem.
XXXIII
Odwiedzam grób Kazimierza Furmana. Zapalam biały znicz, jak prosił Zbychu. Idę szukać Jancarza. Nie widzę. Za to widzę, że się zanosi na wyniesienie trumny z kaplicy. Drugą lampkę zapalam gdziekolwiek. Wychodzę. Chyba nigdy nie oswoję się z pogrzebami.
XXXIV
Ktoś ma silną potrzebę stawiania pomników. Z Papuszy zrobili lokalną Osiecką – płyty, pomniki, aleja gwiazd. Zastanawiam się czy Herbert będąc kierownikiem literackim tutejszego teatru spędził w nim chociaż jeden dzień.
XXXV
Udało się zebrać prawie wszystkie porzeczki, wiśnie i bób. Niebawem przyjdzie czas na ogórki, seler, cebulę, marchew i czosnek. Działka to jednak łączniczka.
XXXVI
Miała plan by już nie wracać tam po przepustce. Bo nic nie boli i dobrze się chodzi. Teraz ma przynajmniej co czytać. Już niewiele zostało. Cieszy się każdą chwilą, mimo, iż wszystko się miesza.
XXXVII
Bratanek i zarazem chrześniak za kilka dni kończy sześć lat. Całkiem serio mówi, że chciałby otrzymać drukarkę do banknotów. Ba! Kto by nie chciał! Ostatecznie mogą być puzzle lub klocki lego.
XXXVIII
Powinienem pracować jako czasowstrzymywacz. Po północy siedzimy przed piekarnią zajadając się pełnoziarnistymi bułkami prosto z pieca. Murek i ciepłe pieczywo. Ostatni raz osiemnaście lat temu.
XXXIX
Jeszcze coś o Kłodawce – małej rzeczce opływającej miasto z prawej strony Warty. Była zima, gdy chodziliśmy po jej lodach aż do Chwalęcic. Był też wodospad. Wspinaliśmy się na mostek. Później papieroski, winko, kompocik.
XXXX
Matka wkrótce opuszcza szpital. Ja niebawem opuszczam Gorzów – Landsberg – Kobylą Górę. Czytam Dziki kąt Śliwińskiego. Dobra puenta. Dobra lektura – odbiera słowa.

Zaczęło się rok temu, zatem czas podsumować, podziękować, wyjaśnić. Już pierwsze spotkanie w Klubogalerii przeszło poniekąd do historii za sprawą Oli Zbierskiej, która w ostatniej chwili oznajmiła, że nie może do nas dotrzeć z przyczyn losowych. Co robić? Odwołać? Przenieść? Zamienić?
Ta ostatnia wersja okazała się jedyną słuszną. W ten sposób Jarek Janowski swoimi tekstami satyrycznymi, dowcipasami i anegdotami rozpoczął cykl spotkań na Żoliborzu. Odbył się też nieduży turniej jednego wiersza z nagrodami od baru. Później planowaliśmy przerwę wakacyjną i wznowienie imprez od września. Okazało się jednak, że przejęto Patefon na dalekich Młocinach i jest potrzeba zorganizowania czegoś letniego i zarazem poetyckiego. W ten sposób zorganizowałem „Wieczór ze striptizem”, czyli wspólny wieczór autorski Doroty Ryst i Sławka Płatka, podczas którego autorzy prezentowali swoje erotyki.
Chwila przerwy, planowanie i dalsze imprezy. Zależało mi na tym by prezentować autorów zarówno znanych jak i mniej znanych, ale zawsze takich, których twórczość bardzo cenię. Wierzyłem, że mogę w ten sposób zachęcić miłośników poezji do wycieczek na Żoliborz, czy Młociny (czyli „pod Gdańsk”, jak mówi Ola Jaryńska;-)).
No i cóż? Było różnie, ale odnoszę wrażenie, że osoby, które w spotkaniach uczestniczyły nigdy nie żałowały, że się wybrały, a zaproszeni goście dostarczyli nam wielu wspaniałych doznań. Całkiem tego sporo, jak teraz patrzę na zapowiedzi, plakaty i zdjęcia. Piotr Gajda, Mariusz Grzebalski, Czesław Markiewicz, Krzysztof Bąk, Joanna Vorbrodt, Seryjni Poeci (Agnieszka Wolny-Hamkało, Krzysztof Siwczyk, Maciej Woźniak) z Andrzejem Stasiukiem jako widzem ;-))) Dalej Michał Nowak, Maciek Froński, Michał Czaja (i nasze niezapomniane urodziny;-))), Zuza Ogorzewska, Teresa Radziewicz, Sławek Płatek (solo), Marcin Orliński, Natalia Malek, Paweł Podlipniak, Justyna Krawiec, Ania Tomaszewska, Ola Zbierska (wreszcie;-))), Piotr Mosoń, Ewa Bartoszewicz, Magda Gałkowska, Rafał Gawin, Julek Bolek, Robert Rutkowski, Krzysiek Ciemnołoński i goście z Finlandii, których polskie przekłady czytali: Aneta Kamińska, Joanna Pawlusek, Magda Orlińska, Adam Wiedemann. Ktoś jeszcze? Chyba wszyscy, jak do tej pory. Przy okazji trochę muzyki, wystaw, konkursów jednego wiersza, rozdanych książek i sporo fotek – początkowo autorstwa Doroty Ryst, potem Krzyśka Doleckiego, Wojtka Muncka i Arka Łuszczyka – wielkie dzięki i szacun za fotki!!!
Faktycznie, sporo się działo. Czasem nie nadążałem może ze wszystkim, nie ogarniałem, albo technika wygrywała z moimi umiejętnościami. Niemniej sporo osób się przez te imprezy przewinęło. Nawet w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że Patefon bardziej znany jest w Polsce niż w Warszawie ;-))) To Wasza zasługa.
Ze swej strony bardzo żałuję, że na niektóre spotkania przybyło zaskakująco mało osób. I tak najbardziej mi żal spotkań z: Krzysiem Bąkiem, Czesiem Markiewiczem, Justyną Krawiec, Zuzą Ogorzewską, Seryjnymi Poetami, Maćkiem Frońskim. Spotkania były wyjątkowe i bardzo je zapamiętałem.
Teraz czas na przerwę. Wakacyjną? Urlopową? Nikt nie wie. Przykro mi było odwoływać umówione spotkania z Piotrkiem Makowskim i Michałem Murowanieckim, ale cóż, tak to już jest. Była zima, jest lato, więc czas pokaże, co się stanie jesienią – gdzie, kiedy i z kim. Dziękując wszystkim za wszystko, pozdrawiam ostatni raz w imieniu Klubogalerii i Patefonu. Trzymajcie się i do zobaczenia gdziekolwiek;-)))


Książkę A. K. Modrakis podarował mi Sławek Płatek po sympatycznym wieczorze spędzonym u Doroty Ryst po kolejnych „Spotkaniach Uli”. A były to wyjątkowo udane spotkania – po pierwsze Elżbieta Lipińska i Wioletta Grzegorzewska miały wspólny wieczór autorski, na którym pojawił się także Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, po drugie – otrzymałem w nagrodę nową książkę, a właściwie książeczkę Wioletty Grzegorzewskiej. I śmiać mi się chciało, gdy Sławek na wyjście powiedział – „SŁUCHAJ, JESTEŚ TAKIM DZIAŁACZEM, POWINIENEŚ MIEĆ TĘ KSIĄŻKĘ”. Ta, działaczem. Swoją drogą kiedyś na warsztatach (czymś w stylu dialogu społecznego) otrzymałem plakietkę podpisaną – Paweł Łęczuk – poeta, aktywista – bajer!
Ale do rzeczy. Dzień wcześniej Sławek-Redaktor Płatek pokazał mi dwie nowe książki wydawnictwa Stowarzyszenia Salon Literacki. Wtedy książkę Modrakis zobaczyłem po raz pierwszy. Owszem ładnie wydana. Są pewne niedociągnięcia, jednak uważam, że z czasem wydawnictwo sobie z nimi poradzi, w końcu to są ich wydawnicze początki.
Jakże się cieszę,
że jesteś niebem i kalejdoskopem,
że masz tyle sztucznych gwiazd,
że tak świecisz w monstrancji jasności,
gdy podnieść twoje wydrążone
pół-globu
dokoła oczu,
pod powietrze.
Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie,
łyżko durszlakowa!
Z drugiej strony widząc na wstępie Białoszewskiego mam pewne obawy, że będzie trochę wtórnie. Okazuje się, że nie. Że to tylko taki ozdobnik i z każdym wierszem jest coraz lepiej.
Jest grupa wierszy („ojciec”, „moja prababcia”), która kojarzy mi się ze sposobem pisania Teresy Radziewicz, ale to pewnie przez to, że ostatnio znów w jakiś sposób jestem w twórczości Teresy i trudno się od tego wrażenia odkleić.
Jest proza poetycka (ale może tylko ja tak to nazywam), może nawet ekfraza: „obraz: grupa kobiet na ciemnym tle”, „20 X” – Modrakis radzi sobie z wierszem pisanym prozą, zostawia nawet niedosyt.
I tak sobie płynę przez tę niedługą książeczkę i dojeżdżam już do Piastowa z frazą: „wczesnoporonne gazety przyniosły rozkaz” – w głowie. Bo tak mi zostało. I dobrze. Dobrze, że jest książka Modrakis tak inna od książek kobiet – bez tego pieprzenia, onanizowania, parzenia, gwałcenia, feminizowania, bez tych kutasów i macic i blizn, bez zapaści, nawrotów i traum. Kobieta-nie kobieta mówiąca o innych jako kobietach, żyjąca tu i teraz, a jednak zastanawia się z jakiego powodu jest tu i teraz i co będzie dalej „myśląc o grawitacji matce wszystkich / uległości”.

Idę mostem Poniatowskiego w kierunku centrum. Lubię czasem chodzić mostami. To daje spokój. Rozluźnia. Ale nie ich – wyrzuconych z tramwajów i autobusów. Oni mają setki wkurwionych min. Spojrzeń. I ja jeden. Naprzeciw. I śmiać mi się chce i myślę - dobrze im tak. Ta wędrująca masa gdyby mogła, by rozdeptała wszystko na swojej drodze. Zalała każdy wolny skrawek chodnika. Wszystko dla nich. Dla ich komórek, laptopów, okularów, plecaków i toreb z truskawkami. I nie ma w tym niczego dziwnego. W końcu żyję w kraju, w którym każdy chce mnie zrobić w chuja.

Nie znam się na teatrze, ani na poezji, ani na wideo, ani na prowadzeniu dyskusji. Nawet słabo znam twórczość Białoszewskiego. Trochę poezji, trochę prozy - parę osób, mały czas. Znam chyba więcej opowieści i anegdot o Białoszewskim, które wyczytałem w książce Wojciecha Siemiona i usłyszałem z ust Andrzeja, który go znał, bo Andrzej znał wszystkich. A przynajmniej wielu.
Nigdy wcześniej nie byłem też w Komunie Otwock, która już nie jest Komuną Otwock tylko Komuną Warszawa. Jak zwał tak zwał. Newslettery wpadają na skrzynkę tlenu, a ja nic. Do dziś.
Może chciałem zobaczyć Poniedziałka, może Marcina Cecko. Może przez deszcz. Może przez bolące kolana, brak pomysłu na życie, albo lenistwo. W każdym razie wchodzę punktualnie, a oni wszyscy już są na scenie i na widowni. Jacek bryluje nad książką. Jacek jest Mironem Be, musi brylować. Potem lekko znudzony, pyta Marcina czy jeszcze, czy długo, i czy w ogóle ma czytać. Mówi, że mu gorąco. Marcin mówi, że nie potrafi otwierać tych okien, choć nie podejmuje próby. Jacek podejmuje próbę, ale też nie potrafi. Wtedy postanawiam zamówić piwo - ciepły Ciechan za siedem zeta.
Czyta dziewczyna. Czyta zajebiście. Śpiewa. Poniedziałek pali albo może się spala, ze wstydu czy z żenady. Mówi ze jest tutaj za darmo. Potem wywiad. Ożywia się - jak Miron opowiadający o dziadkach. O tym jak po Chłodnej jeździło się tramwajami i że lepiej było przed wojną ale polubił to mieszkanie na jedenastym piętrze i że może sobie regulować noc, dzień, księżyc i słońce – z pomocą żaluzji. Tylko, gdy gwoździe wbijają w ściany i hałas jest, musi posiłkować się zielskiem i madonnami. Klawiszowiec sampluje karuzele. Dziewczyna śpiewa. Och! Ona nie śpiewa ona jest. Staje się panną madonną, Ewą Demarczyk. Białoszewskim z kopyta. I pierwsze brawa. I śpiewa Marcin. To znaczy nie śpiewa, ale to taki wiersz śpiewny. Jacek Miron Poniedziałek chce być marzeniem. Pali papierosa. Siada. Chodzi. Stoi. Baśka! Krzyczy. A ona umiera. A oni trzymają ją taką umarłą. Baśka! Wrzeszczy – Baska. I basta. I brawa.
I przerwa. I kolejka do kibla. Poniedziałek bryluje w palarni. I spoko. Dzwoni Darek. Mówię, że wpadnę po wszystkim. Ale wszystko, to właściwie już było. Dyskusje jałowe. Krótkie wideo. I znów na deszcz. I znów zajęty kibel. Koniec. Wychodzę.